Ten dzień kiedyś nadejdzie. A może już nadszedł? Twój Wielki Dzień – powrót do pracy. Nieważne, czy zajmujesz się dzieckiem w domu pół roku, rok, trzy, czy jeszcze dłużej. O ile nie wygrałaś w totka albo nie masz obrzydliwie bogatego męża, w końcu nadejdzie ten dzień. Przez jednych zaznaczony w kalendarzu na czarno, przez innych wypierany z pamięci aż do dźwięku budzika o 6:30. Dzień X.
Oczywiście, nie stresujesz się TYLKO pracą. Jako że matka z definicji jest multizadaniowa i ma podzielną uwagę, stresy też się mnożą. A zatem do: „O Boże, czy ja nie zapomniałam już wszystkiego? Czy pamiętam jak się robi tabelkę w Excelu? Czy będę potrafiła obsłużyć ekspres do kawy?” (Wiadomo przecież, że to tu kwitnie życie towarzyskie firmy.), dochodzą też: „Jak moje biedne, małe dziecko sobie poradzi w żłobku/przedszkolu/z nianią/z babcią, BEZE MNIE??? Czy zje zupkę? Czy zaliczy udaną drzemkę? Czy nie będzie samotnie płakało w kąciku?”
Przez pół wieczoru szukasz karty do biura i klucza do pokoju, które schowałaś w bliżej nieokreślone „bezpieczne miejsce”.
Rano, nie zważając na nic, mocno przytulasz jedzące właśnie kaszkę dziecko, po czym nerwowo biegasz po domu i szukasz ostatniej niepoplamionej sukienki. Uświadamiasz sobie, że nie masz innych butów niż trampki, adidasy i baleriny, a właśnie pada. Wybierasz baleriny, trudno, najwyżej będziesz ukradkiem suszyła przemoczone stopy pod biurkiem.
Zamykasz się w łazience i niewprawną już ręką próbujesz zrobić delikatne kreski nad rzęsami. Kreski oczywiście wychodzą zbyt grube, bo musisz je kilkukrotnie poprawiać, żeby przestały być krzywe. Nie masz już czasu, żeby zmyć powieki i zacząć od nowa, więc tuszujesz kreski ciemnym cieniem do powiek.
Makijaż i tak bierze szlak, bo płaczesz przy pożegnaniu z dzieckiem.
No nic. Wychodzisz z domu, zamykasz drzwi. Głowa do góry, cycki do przodu. Idziesz. Barwy wojenne w postaci zbyt mocnego makijażu – są. Nowa sukienka, rajstopy (kiedy ostatnio nosiłaś rajstopy?!), piękna torebka, zbyt wysokie szpilki – są.
Udaje Ci się nie skręcić przyzwyczajonej do trampek kostki, jest pierwszy sukces.
W biurze witają Cię prawie same nowe twarze. Tyle się zmieniło! Nawet ściany wyrosły w innych miejscach. Po Twoim biurku nie ma już oczywiście śladu. No trudno. Nowy początek. Nerwowo zerkasz na komórkę – i ulga – mąż melduje, że dziecko zrobiło „papa” i pobiegło bawić się nowymi zabawkami. Ufff!
Dowiadujesz się, że najpierw czeka Cię spotkanie z szefem. Ok, to zrozumiałe. Idziesz do kuchni, ostrożnie uruchomiony ekspres wypluwa cienkie macchiato. Drugi sukces! Ośmielona, z podniesioną głową idziesz na spotkanie. Będzie dobrze! „Zaklimatyzuję się„, myślisz. Otwierasz drzwi sali konferencyjnej.
W tym momencie zatrzymuje się Ziemia. Od samego progu widzisz, że coś jest nie tak. Obok szefa siedzi osoba z działu personalnego, na stole leżą jakieś papiery. Zanim się obejrzysz, w trzęsącej się dłoni trzymasz wypowiedzenie. „Likwidacja stanowiska„, oczywiście. Nie słyszysz bzdur o świetnie wykonywanej pracy, zapewnień, że wystawią Ci piękne referencje. Nie słyszysz nic. W głowie tylko słyszysz „Dziękujemy pani”. Po chwili już nawet nic nie widzisz. Zalewasz się łzami. Wypowiedzeniem zasłaniasz twarz przed ciekawskimi spojrzeniami niedoszłych kolegów i wybiegasz z biura.
Nie tak miało być, nie tak, do cholery! Przecież jeszcze miesiąc temu szef zapewniał Cię, że praca dla Ciebie jest, że wszyscy na Ciebie czekają! I po co ta droga sukienka i głupie szpilki? I to poczucie, że znów musisz zacząć od zera, wysyłać CV, chodzić na rozmowy… Czujesz się taka naiwna, wykorzystana, głupia. Wyrzucasz sobie, że mogłaś skrócić cholerny etat, jak podpowiadały przyjaciółki i być chronioną nawet przez rok. Ale przecież pytałaś, a szef obiecał! Wszystko miało być inaczej…
To nie jest moja historia, choć przeżyłam coś podobnego w mojej poprzedniej pracy.
Mój powrót po macierzyńskim był idealny i gładki. Ale wiem, że nie zawsze tak jest, że zdarza się oberwać takim obuchem w łeb nawet najlepszym. Niestety, w wielu firmach pracownik jest tylko cyferką, numerkiem, a numerki bardzo łatwo się skreśla w dzisiejszych czasach.
Pamiętajcie film „W chmurach”? George Clooney jako jako ekspert od restrukturyzacji latał po całych Stanach i zwalniał pracowników. Pewnego dnia taki pan, a właściwie panowie, z Australii, odwiedzili moją firmę. Nikt nie wiedział, kim są i po co przyjechali. Rozgościli się w salce konferencyjnej i po kolei wzywali moich kolegów z działu. Każdy z nich wychodził z kartką papieru w ręku blady jak ściana. Gdy przyszła kolej na mnie, nadal nie wierzyłam. Łudziłam się, że kogo jak kogo, ale mnie – osobę, która zbierała same pochwały i wyrabiała 120% normy, na pewno nie zwolnią.
Jednak i na mnie czekało pięknie wydrukowane wypowiedzenie. Podczas gdy jeden pan mówił, jak im przykro, i że to nie moja wina, drugi oferował przygotowane zawczasu chusteczki i referencje w trzech językach. Wszystko szybko, elegancko i profesjonalnie. W ten obrazek tylko nie wpisywałam się ja – zasmarkana, zapłakana, skrzywdzona dziewczynka. Nawet nie mogłam się na nich złościć! Byli tylko posłańcami. Później dowiedziałam się, że jeden z tych panów pytał zmartwiony o mnie, bo, jak stwierdził, przypominałam mu jego córkę.
4-letnią córkę.
Zwolniono nas, bo z analizy numerków ludzie na innym kontynencie doszli do wniosku, że taniej będzie taki dział stworzyć w biedniejszym kraju. Proste, nie?
Z perspektywy czasu to zdarzenie uważam za jedną z lepszych rzeczy, która mnie w życiu spotkała. Dzięki temu trafiłam tu, gdzie teraz pracuję i zajmuję się tym, co mnie naprawdę ciekawi.
Życie bywa przewrotne. Nie daj się złamać.
Każdą porażkę można przekuć w sukces, tak mówią ;)
Aktualizacja. Ironia losu. W 2020 roku, dzień po powrocie z urlopu wychowawczego dostałam wypowiedzenie z pracy. Powód? Likwidacja stanowiska… Różnica taka, że zwolniono mnie online na Zoomie, znak czasów ;)
Ten tekst został wyróżniony w rankingu najlepszych tekstów rodzicielskich na stronie Mądrzyrodzice.pl.