Pierwsze dni września. Środek upalnego dnia, duszno, parno, wilgotno. Jak zwykle po pracy odebrałam Tosię ze żłobka i poszłyśmy zrobić drobne zakupy. Ubranie lepi mi się do skóry, jestem zmęczona, zgrzana i jedyne o czym marzę to zimna lemoniada i nogi w basenie. Tosia marzyła o kajzerce, którą właśnie ochoczo pożera, więc jest zadowolona i spokojna, mimo że cała spocona. Po czole cieknie jej strużka potu.
Stoję sobie w kolejce w sklepie mięsnym z Tosią w wózku i czekam. Mała właśnie dostała bułę, więc jest zadowolona i siedzi spokojnie. Wtem do kolejki dołącza kobieta z synkiem, na oko 3-letnim. Dziecko marudzi, wierci się, pokrzykuje, popłakuje. Szczerze? Wcale mu się nie dziwię i wiem, że gdybym sporym fartem nie utrafiła z tą bułką, to Tosia zachowywałaby się identycznie. Ba! Sama przestępuję z nogi na nogę, gorąco mi, mam dość i gdyby nie to, że naprawdę muszę kupić tę wędlinę, to dawno bym się stamtąd zmyła.
Czas wlecze się nawet odrobinę wolniej niż ta przeklęta kolejka. Chłopiec marudzi coraz bardziej i nie zwraca uwagi na matkę, która raz próbuje go przekupić ciastkiem, a raz grozi, że już nigdy mu żadnego nie kupi. Zaczynam jej współczuć, prawie równie mocno jak dziecku. Widocznie bowiem traci grunt pod nogami, i choć nie krzyczy, a stara się wytłumaczyć sytuację malcowi, to jednak sama panikuje coraz bardziej, a jej niepokój jest niemal namacalny i udziela się wszystkim w pobliżu. W kolejce narastają niczym brzęczenie much szepty i jeszcze ciche komentarze, by po chwili dać ujście w oskarżeniach, kierowanych do dziecka:
„Ale się mazgaisz, jak dziewczynka!”
„Beksa!”
Nie wierzę własnym uszom. Czy ja się teleportowałam do piaskownicy, do przedszkola, czy te panie z kolejki mają 5 lat? Po chwili jednak dołączają nowe komentarze:
„Kto to słyszał, żeby dziecko takie cyrki urządzało!”
„No za moich czasów to tak się dzieci nie zachowywały”
„Klapa w dupę i…”
Robi mi się bardzo przykro i chcąc nie chcąc włączam się w tą farsę mówiąc, że przecież każdy ma prawo do płaczu, do gorszego humoru, do wyrażania swoich emocji, a dzieci przecież nie potrafią się jeszcze tak kontrolować jak dorośli. Jednak zaraz zostaję zagłuszona, bo przecież kiedyś dzieci się słuchały i były grzeczne, a teraz to powłaziły rodzicom na głowy i tylko chcą rządzić i manipulować…
Ręce mi opadają, a kolejne zdania nie chcą wyjść z gardła. Przepuszczam tylko panią z dzieckiem w kolejce i modlę się, żeby jak najszybciej ją obsłużono. Mam dość, jestem totalnie wyczerpana. Już nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie.
Czy naprawdę tak wiele osób uważa, że dawanie dzieciom klapsów jest ok? Że przekupstwa i groźby mają jakikolwiek sens? Czy dzieci muszą być za wszelką cenę grzeczne, spokojne i uśmiechnięte? Nie mają prawa do swoich emocji, do gorszego dnia, a nawet tygodnia, czy miesiąca? Czy tzw. „dobra matka” to treserka, a „grzeczne dziecko” to uśmiechnięta lalka?
Czy naprawdę chcemy, żeby tak to wszystko wyglądało?