Cesarka na zimno i po skurczach – który poród jest lepszy? Czasem dostaję takie pytania i nigdy nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. No bo jak oceniać coś, co zaowocowało najwspanialszymi skarbami na świecie? Nie do końca miałam też wpływ na to, jak urodzą się moje córki. Ale fakt – miałam i zaplanowaną cesarkę („na zimną”) i taką, która nastąpiła po rozpoczęciu akcji porodowej („na gorąco” = po skurczach), więc postaram się je krótko opisać.
Wpis jest długi, więc dla porządku podzieliłam go na 3 części – przed cesarskim cięciem, w trakcie i po.
Dwie cesarki w szpitalu na Madalińskiego
Do niektórych wspomnień trudno się wraca, do innych uśmiecham się z wdzięcznością. Moje córki rodziłam w 2014 i 2017 roku w tym samym warszawskim Szpitalu Specjalistycznym im. Świętej Rodziny przy ul. Madalińskiego. Zdecydowałam się na ten szpital z kilku powodów.
Po pierwsze, był jednym z dwóch najcześciej mi polecanych do porodu w Warszawie (obok Żelaznej). Jest nowoczesny, zatrudnia świetnych specjalistów. Po drugie, bez problemu można uzyskać w nim znieczulenie zewnątrzoponowe (przygotowywałam się do porodu naturalnego), a pokoje do porodów rodzinnych są dobrze wyposażone. Po trzecie, szpital respektuje prawo mamy do 2 godzin kontaktu skóra do skóry po porodzie (również po cesarce!), maluszek jest cały czas przy mamie i wspiera się tu karmienie piersią. Po czwarte, szpital pozwala na obecność partnera przy cesarskim cięciu (odpłatnie – kosztowało to 200 zł).
To wszystko prawda, są też jednak minusy, o których jeszcze wspomnę. Ale wróćmy do zestawienia cesarki na zimno i na gorąco, czyli po skurczach.
Przed cesarką na zimno i po skurczach
Cesarka na gorąco (po skurczach):
(2014) Przy pierwszej ciąży byłam nastawiona na poród naturalny. Nic jednak nie szło zgodnie z planem. Poród nie chciał się rozpocząć, w 41 tc zgłosiłam się do szpitala na wywołanie, jednak z powodu dużego obłożenia (czerwiec 2014), indukcja porodu została przeprowadzona dopiero po kilku kolejnych dniach, już w 42 tc. Poród się zaczął, jednak po kilkunastu godzinach skurczy i braku postępów (maksymalne rozwarcie 5 cm), lekarz zaproponował cesarskie cięcie. Byłam w szoku, wyczerpana bólem, zła na swoje ciało, rozczarowana. Położna pocieszyła mnie słowami: „Lepiej teraz na spokojnie niż później na cito„.
Jeszcze tylko dodam, że w trakcie porodu naturalnego dostałam znieczulenie zewnątrzoponowe w kręgosłup, jednak niestety działało na mnie tylko kilka godzin.
Cesarka na zimno (zaplanowana):
(2017) W drugiej ciąży przez jakiś czas rozważałam poważnie VBAC, czyli poród naturalny po cesarskim cięciu. Więcej pisałam o tym TUTAJ. Widmo powtórki z przebiegu pierwszego porodu było jednak bardzo wyraźne i wraz z lekarzem zdecydowaliśmy o zaplanowaniu cesarskiego cięcia. Na spokojnie, bez nerwów. Dostałam skierowanie od mojej ginekolożki prowadzącej z Medicoveru, z którym pojechałam do szpitala na Madalińskiego, tam zaliczyłam wizytę u pierwszego lepszego ginekologa, który potwierdził zalecenie i bez problemu umówiłam termin cesarki. Poprosiłam tylko o wyznaczenie operacji na termin porodu z OM (standardem jest wyznaczanie cc na 2 tyg. przed terminem z OM), tak żeby nie wyjmować dziecka przedwcześnie. Miałam przeczucie, że Helenka, podobnie jak jej siostra, nie będzie się spieszyć z przyjściem na świat – i miałam rację. W 40 tc nadal brzuch mi się nie obniżył, nie miałam żadnych skurczy przepowiadających.
Do szpitala zgłosiłam się w dniu wyznaczonej cesarki, po kilku godzinach dostałam kroplówkę i przewieziono mnie na blok operacyjny.
W trakcie cesarki na zimno i po skurczach
Cesarka na gorąco (po skurczach):
(2014) Na blok operacyjny wjechałam cała roztrzęsiona. Miałam mocne skurcze, cała się trzęsłam, szczękałam zębami (nie wiem, czy to z powodu wyczerpania czy reakcji na pierwsze znieczulenie zewnątrzoponowe). Bałam się, czy wytrzymam w nieruchomej pozycji podczas drugiego znieczulenia w kręgosłup (do cesarki). Samo cesarskie cięcie wspominam dobrze, czułam nacisk, ale nie ból. Cieszyłam się, że już po wszystkim i za moment nasza córeczka będzie z nami. Mąż przez cały czas był przy mnie. Po wyjęciu Tosi z brzucha, położono mi ją na chwilę na szyi. Córeczkę dostałam z powrotem na sali pooperacyjnej, jakieś pół godziny później, gdy lekarze już mnie pozszywali. Przez ten krótki czas Tosia była razem z tatą.
Cesarka na zimno (zaplanowana):
(2017) Samą operację wspominam dużo gorzej niż za pierwszym razem, mimo że wiedziałam już co mnie czeka i byłam gotowa na cięcie. Mój mąż i tym razem również zdecydował się na towarzyszenie mi na sali operacyjnej – nie chciał przegapić pierwszego krzyku naszej córeczki. Na stole operacyjnym czułam, jakby mną szarpano na wszystkie strony, miałam nawet takie irracjonalne wrażenie, że spadnę na podłogę. Czułam szarpanie, duży nacisk, lekarze nie mogli dobrze chwycić dziecka, bo było wysoko. Jeden z chirurgów mocno zapierał się o moją klatkę piersiową, co naprawdę bolało. To wszystko było bardzo nieprzyjemne, łzy ciekły mi z oczu, było mi niedobrze. Na szczęście w końcu się udało i poczułam gorące ciałko córeczki przy twarzy. Ponownie zaczęłam płakać, tym razem ze szczęścia i wdzięczności, że mała jest zdrowa i już z nami.
Nagle poczułam, że znieczulenie ustępuje i zaczynam czuć brzuch, szok! Zaalarmowana pielęgniarka szybko wstrzyknęła mi coś w wenflon i ból natychmiast minął. Córeczkę dostałam ponownie po zszyciu na sali pooperacyjnej.
Po cesarce na zimno i po skurczach
Tu już w zasadzie było bardzo podobnie po obu cesarkach, ale dla porządku opowiem oddzielnie.
Cesarka na gorąco (po skurczach):
(2014) Po zszyciu na bloku operacyjnym przewieziono mnie na salę pooperacyjną wraz z dzieckiem w przeszklonym wózeczku. Od razu przystawiono mi dziecko do piersi i nastąpił czas skóra-do-skóry. Mąż był z nami przepisowe 2 godziny, po tym czasie musiał wyjść.
Pierwszy raz rodziłam w czerwcu, podczas częściowego remontu szpitala, przez co było tu bardzo tłoczno. Już po 7 godzinach mnie spionizowano i zaraz przeniesiono do pokoju dla matek z dziećmi. Sala na szczęście była bardzo komfortowa – dla dwóch mam, z ładną łazienką i nowoczesnymi, indywidualnie sterowanymi łóżkami. O dalszym pobycie w szpitalu możesz poczytać w tym wpisie: Po cesarce radź sobie sama. Wypuszczono nas po 2 dobach od porodu, w niedzielę.
W szpitalu bardzo pilnowano godzin odwiedzin – mąż mógł być w pokoju tylko wtedy, były to chyba 3 godziny dziennie.
Brzuch po cesarskim cięciu oczywiście bardzo bolał przy każdym ruchu, jednak dla mnie ten ból był bez porównania mniejszy niż skurcze porodowe. Tylko raz się zgodziłam na leki przeciwbólowe na sali pooperacyjnej, później już nie potrzebowałam.
Cesarka na zimno (zaplanowana):
(2017) Tuż po przewiezieniu na salę pooperacyjną przystawiono mi dziecko do piersi i nastąpił kontakt skóra-do-skóry. Drugi poród przypadł na spokojniejszy czas w szpitalu, w związku z czym nie naciskano na błyskawiczną pionizację i przenosiny do pokoju dla matek z dziećmi. Stanęłam na własnych nogach po ok. 12 godzinach i czułam się znacznie pewniej niż po pierwszym porodzie. Potem ponownie trafiłam do komfortowego pokoju 2-osobowego z łazienka – nie wiem, czy tylko takie są w szpitalu na Madalińskiego, czy też znów miałam szczęście.
Tym razem trafił mi się noworodek jak z podręcznika – Helenka budziła się na karmienie i zasypiała. Dziecko mojej współlokatorki również, więc w naszym pokoju było cicho i spokojnie, a my rozmawiałyśmy i czytałyśmy książki ;) Położne zaglądały, ale w zasadzie żadna z nas nie potrzebowała pomocy. Po dwóch dobach dostałyśmy wypisy.
Tak jak i w 2014 roku, bardzo pilnowano godzin odwiedzin gości – po kilku godzinach wszyscy byli stanowczo wypraszani.
Z bólem rany było podobnie jak po pierwszej cesarce. Owszem, bolało, zwłaszcza, że miałam lekki kaszel, ale był to ból do przeżycia. Po obu cesarskich cięciach brzuch szybko i ładnie mi się zrósł, blizna nie sprawia mi żadnych problemów.
I tak to z grubsza wyglądało. Daj znać, jeśli masz dodatkowe pytania odnoście porównania cesarki na zimno i po skurczach albo porodu w szpitalu na Madalińskiego. Jestem ciekawa, czy masz podobne doświadczenia!